Stephen King od dawna nie zaskakuje. Osiągnął mistrzostwo w swoim rzemiośle i właściwie nie istnieje coś takiego jak zła powieść Stephena Kinga. Jego powieści grozy łączą w sobie wszystkie cechy gatunkowe, a przede wszystkim trzymają w napięciu od pierwszych stron. Można zaryzykować stwierdzenie, że po tak wielkim sukcesie wydawniczym autor dorobił się własnego gatunku powieści.
Tym razem pisarz wziął na warsztat maniakalnego pastora zakochanego w elektryczności, który po utracie synka i żony w tragicznym wypadku, zaczyna inaczej spoglądać na kwestie wiary i religijnego zaangażowania. Inaczej też wykorzystuje swoją pasję. Są narkotyki, jest starzejący się gitarzysta, pojawiają się wątki nacechowane erotycznym napięciem. Czego chcieć więcej, można by rzec. A jednak tak utożsamiana z Kingiem groza już tak nie przeraża. Widać autor postawił tym razem na coś innego i zamiast straszyć i powodować dreszcze przerażenia – pobudza do refleksji.